Najstarsze Dinozaury pamiętają, kiedy najsłynniejszy Jazzowy duet – Stock&lone – rozbijał kolejne defensywy rywali swoją koronkową, pick’n’rollową zagrywką. Grający swoje i do znudzenia duet All Starów doczekał się swoich godnych następców. Kiedy po poprzednim skróconym sezonie zastanawialiśmy się nad nieodpowiedzialnym zachowaniem Rudy’ego Goberta oraz stawialiśmy znak zapytania przy dalszej współpracy Francuza z Donovanem Mitchellem – oni zaskoczyli nas wyborną formą. Swoją dyspozycją zaskakują nie tylko rywali, ale i swoich, najbliższych fanów. Tak – Utah Jazz – jest numerem jeden ligi i z bilansem 26-6 mkną po pierwsze miejsce w regular season.
Jazz przede wszystkim wzmocnili swój atak i bazują na rzutach dystansowych czego najlepszym dowodem było miażdzące zwycięstwo nad osłabionymi Lakers. Team Quinna Snydera w dwóch kolejnych meczach trafił po 25 trójek czym ustanowił swoisty rekord ligi (50 celnych w dwóch z rzędu meczach). Na dodatek, wspomnieni Mitchell i Gobert dostali się do co rocznego Meczu Gwiazd a miłośnicy jazzowej gry bardzo chętnie upchnęliby jeszcze Mike’a Conley’a. Conley’a, który wyglądał przeciętnie w poprzednim, debiutanckim dla siebie sezonie w Utah…
Warto jeszcze wspomnieć australijskiego bohatera Joe Inglesa, który przebił samego króla asyst i przechwytów, stając się najlepszym dystansowym strzelcem w historii Salt Lake City. Ingles pod koniec stycznia , trafił po raz 846. w swoich jazzowych występach i zepchnął Johna Stocktona na drugie miejsce. Cichy bohater, tzw. silent killer, który najlepsze koszykarskie szlify zdobywał w czołowych drużynach Starego Kontynentu. Podobnie zresztą jak Bojan Bogdanović. Jeśli dodamy to nich Goberta, zauważymy, że ten niesamowity Jazz mocne, europejskiej podłoże. Coś, co kilka lat temu wydawało się nie do pomyślenia.
Nie samymi jednak Jazz-manami NBA żyje. Po drugiej stronie, na wschodnim wybrzeżu, do miana faworytów aspiruje zespół Steve’a Nasha. Trener debiutant jak na razie nie ma problemów z pogodzeniem ról wsród Kyriego Irvinga oraz Jamesa Hardena. Obaj grają bardzo dobrze, obaj zapracowali na serię 8. zwycięstw, wrzucając rywalom po co najmniej 121 pkt na mecz i uwaga – radząc sobie bez kontuzjowanego od kilku spotkań – Kevina Duranta (KD nie wystąpi w All Star Game zastąpi go Domas Sabonis). Nets wykorzystują swoje największe atuty czyli szybki atak, izolacje dla gwiazd i strzelców obwodowych z Joe Harrisem tuż obok gwiazd. Świetną pracę wykonuje Jeff Green, który gra tzw. fałszywego środkowego.
Kiedy siła Sixers powoli słabnie (mówi się chęci wzmocnienia Kylem Lowrym), Bucks nie są już tak wyraziści jak w poprzednich rozgrywkach fazy zasadniczej, a Heat nie mogą wrócić na ścieżkę dłuższych zwycięstw, Nets kapitalnie zgrywają swoje elementy. Nash układa swoje puzzle, a team spirit rośnie. Warto też dodać, że „do wczoraj panowały opinie, iż w obozie Nets nie starczy piłek dla wszystkich gwiazd…a tu proszę :-)
Nadeszła wieokopomna chwila. All Starów Nets pozazdrościł starszy brat znad rzeki Hudson czyli Knicks. Już w poprzednim wpisie nawiązywałem do świetnej pracy u podstaw Toma Thibodeau, a tymczasem zespół wzmocniony Derrickiem Rosem podjął atak na 4/5 miejsce w konferencji wschodniej. Oczywiście wracając do All Stara, na ten status zapracował – niechciany w L.A. i zwalniający miejsce dla Ziona Williamsona – Julius Randle.
Tutaj na chwilę cofnę się w czasie i chciałbym zapytać czy pamiętacie pierwsze momenty pracy z Knicks Mike’a D’Antoniego? Dlaczego pytam, bowiem widzę pewną analogię w układance Thibodeau i doborze zawodników i obsadzeniu pozycji. D’Antoni przed wejściem do obozu Knicks Carmelo Anthony’ego – budował osobę Davida Lee (później zapracował na All Star a imponował regularnością w podwójnych zdobyczach) ; podobnie robi Thibs budując Randle’a. Dodatkowo tempa nie zwalnia rewelacja Knicks – Immanuel Quickley (ostatnio 18 pkt już do przerwy w starciu z Kings, kiedy w całym meczu NYK wrzucili rywalom 140 pkt). Za czasów D’Antoniego świetnie wchodził do ligi – inny ówczesny człowiek znikąd – Wilson Chandler. I oczywiście trzeba wspomnieć o strzelcu RJ Barrecie, który może bardziej kojarzy się z Jamesem Hardenem, ale w tej mojej analogii spełnia rolę Włocha Gallinariego.
Dlaczego nawiązuję do sezonu 2010/11? Otóż mam nadzieję, że Knicks za chwilę nie wykonają jakiegoś szalonego ruchu, rzucając swoje małe przyszłe gwiazdy na poczet jednego dużego nazwiska (przy okazji dorzucając worek picków). Dajmy Thibsowi pracować i rozwijać tę drużynę a być może fani z Wielkiego Jabłka doczekają się w końcu upragnionych play offs.
Po Brooklyn Nets, drugi najlepszy bilans ostatnich 10. spotkań z topowej ósmeki Wschodu mają Chicago Bulls. W Windy City dobrze się dzieje, kiedy za sterami stoi Billy Donovan, a najlepiej oddaje to bilans 7-3 i już siódme miejsce Byków. Bulls są wyżej niż przeżywający kryzys Celtowie, niż zapominający o finałowej formie Heat i niż przereklamowani nazwiskami Hawks. W dużej mierze ten solidny wynik do zasługa świeżo upieczonego All Stara Zacha LaVine’a. Otóż słynący niegdyś z efektowej gry i stawiający swoje statystyki ponad wyniki zespołu obrońca dorósł do roli lidera czy gwiazdy, notując 29 pkt na mecz i trafiając na poziomie 44% z dystansu. Jak widać, zarówno fanom Knicks i jak i fanom Bulls włączyła się nostalgia…
LaVine bowiem swoimi punktowymi wyczynami i zdobyczami powyżej 33 pkt na mecz w 10-serialowej przygodzie nawiązuje do samego Michaela Jordana.
Wracając na Zachód, znów zaglądamy do Phoenix, gdzie na kolejny Mecz Gwiazd zapracował niezmordowany Chris Paul. Fani Słońc wykazywali niezadowolenie, kiedy w meczowej dwunastce Zachodu nie ujrzano Devina Bookera. Booker mimo 25 pkt i świetnego bilansu z zespołem na poziomie 20-11 musiał uznać wyższość starszego weterana. Realnie patrzący na wyniki Słońc wiedzą jak ważną rolę wypełniają obaj gracze, ale wiedzą też, że bez transferu CP-3 szanse Suns na awans do play offs nie byłyby wyżej aniżeli dziś. Sternicy ligi szybko też zareagowali na wydarzenia w sieci, wrzucając Bookera w szeregi gwiazd i wykorzystując lukę po kontuzjowanym Anthonym Davisie.
Wracając na moment do Paula; wydawało się, że transfer do Suns wcale nie musi dać efektu „WoW” jaki miał miejsce w OKC. Tam, gdzie miał do czynienia z niechcianymi lub niedoświadczonymi graczami szybko zapracował sobie na uznanie kolegów i przede wszystkim sztabu trenerskiego. Nota bene powtarza to samo w Arizonie, prowadząc drużynę do dawno niewidzianych play offs. Kto wie czy z końcem regular season nie ochrzcimy transferu weterana najlepszym ruchem ostatniego okienka?
Na koniec, dokładnie za miesiąc zamknie się okienko transferowe. Gdzieś w kuluarach słyszy się o możliwych wymianach z udziałem Kyle’a Lowry’ego, Andre Drummonda, Blake’a Griffina czy Kristapsa Porzingisa. Jak myślicie i na którą z drużyn stawiacie w perspektywie mocnych ruchów transferowych?